Majówka 2008 (Międzyzdroje) – część pierwsza

Zakończyłem opisywanie jednego wyjazdu, więc przyszedł czas na kolejny. Tym razem poświęcę kilka notek tegorocznej majówce, którą spędziłem w Międzyzdrojach.

Wyjazd zaplanowałem sobie na środę wieczór. Było to trochę niewygodne, bo w środy w tym semestrze pracuję teoretycznie do 18.00, ale wcześniej odwołałem konsultacje i dzięki temu miałem kilka godzin więcej czasu przed wyjazdem.

Do Międzyzdrojów zdecydowałem się dotrzeć koleją. Możliwości były dwie: wyjazd z Warszawy lub z Kutna. Z Kutna byłoby taniej i spędziłbym mniej czasu w podróży. Ale tym razem zdecydowałem się jednak wsiąść do pociągu w Warszawie. Oznaczało to konieczność wcześniejszego rozpoczęcia podróży oraz przejechania ok. 100 km w kierunku przeciwnym do celu podróży, ale przynajmniej byłem spokojny, że zdążę na pociąg oraz że zajmę miejsce, na które miałem wykupioną miejscówkę, bez konieczności wypraszania kogokolwiek (w Polsce mamy dość swobodny stosunek do rezerwacji miejsc w środkach komunikacji, o czym przekonałem się już choćby jadąc na Litwę).

Z mojego grajdołka miałem wyjechać autobusem o godzinie 18.30. Przyszedłem na przystanek i czekam. Autobus wyraźnie się spóźnia. Wreszcie przyjeżdża, a ja słyszę, że przyjechał autobus z godziny 17.30. W pierwszej chwili myślałem, że się przesłyszałem, ale zapytałem kierowcę i okazało, że to prawda. Zapytałem więc, czy mnie wezmą, choć mam bilet na kurs godzinę późniejszy. Zgodzili się, co mnie bardzo ucieszyło. Miałem co prawda spory zapas czasu na przesiadkę, jednak perspektywa czekania jeszcze godzinę na swój autobus, bez gwarancji, że przyjedzie i nie spóźni się jeszcze bardziej niż ten, niespecjalnie mnie pociągała.

Niestety, okazało się, że zabrakło jednego miejsca akurat dla mnie i część drogi spędziłem siedząc na podłodze koło kibla (na szczęście był to taki lepszy autobus, gdzie jest miejsce przy kiblu i który częściej sprzątają). Na szczęście już w Wyszogrodzie zwolniło się jedno miejsce i do samej stolicy dojechał kulturalnie siedząc na siedzeniu.

Po drodze minęła nas bokiem gwałtowna burza. Nie była to zbyt pomyślna wróżba jeśli chodzi o pogodę na nasz długi weekend. Również po dojechaniu do Warszawy dosłownie kilka chwil przed tym, zanim wysiadłem z autobusu, zaczęło padać. Na szczęście miałem tylko kilka kroków do przejścia podziemnego, a po wejściu do niego aż do samego Dworca Centralnego znajdowałem się pod jakimś dachem.

Do odjazdu pociągu miałem sporo czasu więc pokręciłem się najpierw po dworcu, a potem usiadłem na peronie, z którego miałem odjechać. Z braku ciekawszego zajęcia obserwowałem kręcących się po peronach ludzi. Zauważyłem między innymi grupkę młodych mormonów, którzy prawdopodobnie przyjechali do Polski w ramach swojej misyjnej podróży w którą każdy mormon niedługo po osiągnięciu dorosłości musi się wybrać. Patrzyłem na nich w ich białych koszulach, czarnych garniturach i z plakietkami na piersiach, na których mieli nazwiska i zastanawiałem się, jak to jest, kiedy się jest tak religijnie głęboko zaangażowanym? Na pewno jest łatwiej, bo człowiek pozbywa się części wątpliwości. Ale też coś się traci: niezależność sądów, swobodę działania. Jak to w życiu: coś za coś. Oddaj się na służbę religii, poddaj się jej wymogom, a w zamian uzyskasz… nie, nie zbawienie. Jedynie obietnicę zbawienia, z której być może nigdy nie będzie miał okazji rozliczyć tych, którzy ją złożyli. A poza tym i przede wszystkim wsparcie i poczucie przynależności do wspólnoty. W zamian za pozbycie się wątpliwości i poddanie się czujnemu oku współwyznawców zyskujesz poczucie bezpieczeństwa. Transakcja wiązana, bo w życiu, wbrew temu, co twierdzą niektórzy kaznodzieje (w szerokim tego słowa znaczeniu), nie ma nic za darmo. Czasem tylko dostajesz coś na kredyt, który i tak w późniejszym czasie spłacasz czując się do tego zobligowanym przez jego ciężar. :)